Poranek wita nas pięknym słońcem, dzięki czemu zbieramy się dość szybko i ruszamy do najdalszego punktu wyprawy - latarni morskiej Vadja Guba. Najpierw musimy przejechać przez półwysep Średni i góry Mustatunturi, czyli Czarne Góry. Mogę śmiało powiedzieć, że rejon ten, który przed wojną należał częściowo do Finlandii, to istny raj dla miłośników jazdy szutrowo-terenowej. Mamy tutaj wszystko - od równego, gładkiego szutru przez głębokie, wyschnięte kałuże, wyboiste drogi, głazy, plaże, po rzeki i błota. Dlatego jeżeli myślisz że wziąłeś sporo paliwa, to weź jeszcze dodatkowe 5 litrów. Pogoda, zgodnie z tym, co nam mówiono, zmienia się jak w kalejdoskopie - to słońce, to deszcz, to silny wiatr i przenikliwe zimno. Trafiliśmy na odpływ, więc pokonywanie kolejnych przeszkód nie stanowiło większego problemu. Trzeba było jednak uważać i jechać spokojnie, bo sporo jest niespodzianek, przy których zawieszenie załadowanego Transalpa mówi "nie robię". Olbrzymie wrażenie robi 800-metrowy odcinek po dzikiej plaży poprzecinanej strumieniami płynącymi wprost do morza. Po drodze mijamy wiele śladów, świadczących o militarnym znaczeniu tego obszaru - bunkry, resztki armat, ruiny baz wojskowych, czy strzelnica wprost wyjęta z gier komputerowych. W końcu na horyzoncie widać latarnię. Udało się! Miłym zaskoczeniem okazuje się złapanie norweskiej sieci komórkowej, dzięki czemu możemy w miarę swobodnie porozmawiać z bliskimi. Wiatr zmaga się coraz bardziej, temperatura spada do +5 stopni, a odczuwalna jest pewnie na minusie. Rezygnujemy z pomysłu spania nad morzem i wracamy praktycznie w to samo miejsce, co wczoraj. Wieczorna głupawka wyjazdowa i wzruszenie. Z jednej strony udało się zrealizować plan z drugiej, szkoda że to już koniec i trzeba wracać.