Rano budzą mnie nerwowe telefony - z tego wszystkiego zapomniałem wyłączyć GPS Spota i wyglądało jakbyśmy cała noc błądziliśmy. Pogoda nie jest najlepsza i zwijamy mokre namioty. Dobrze, że najbliższą noc spędzimy w hotelu - będzie można wszystko ładnie wysuszyć.
Nie tankujemy rano - w końcu jedziemy M18, a tam stacje muszą być co parę kilometrów. W Krzyśkowym trampku silnik zaczyna przerywać - koniec paliwa. No to pięknie. Napotkani robotnicy twierdzą, że do najbliższej stacji jest 40 kilometrów. Na szczęście mam sporo większy zbiornik i udaje się podzielić paliwo tak, że jakoś damy radę. W drodze do stacji motocykl chodzi jakoś dziwnie. Przerywa, gubi oddech. O co mu chodzi? Może paliwo jakieś kiepskie, albo kranik na rezerwie przytkany, albo przyciąłem wężyk odpowietrzenia zbiornika tankbagiem. Zatrzymuję się na poboczu i nie wierzę własnym oczom. Źle zamontowałem wężyk na kraniku i gubię bezcenne paliwo... Dodatkowo mam pięknie wyczyszczony stelaż z farby. Niech to szlag. Może dojadę. Gorzej, jak staniemy we trzech... Jak na złość paliwo kończy mi się 800 m przed stacją. Po raz kolejny na tym wyjeździe okazało się to pozytywną sytuacją, bowiem stanąłem w pobliżu przydrożnego baru. Zamawiam jedzenie, a chłopaki przywożą kanister paliwa. Za smaczny posiłek w postaci solanki, kawałka mięsa, ziemniaków i surówki płacimy w okolicach 20 pln. Miejsce jest dość oryginalne, z przyprawami umieszczonymi w obciętych plastikowych kubkach, czy suszarką do rąk na przycisk. Automatyka zakończyła swój żywot już jakiś czas temu, ale po co wyrzucać? W efekcie korzystanie z tego urządzenia było dużo wygodniejsze niż z tych nowoczesnych i w pełni sprawnych. Za to jedzenie całkiem smaczne, dużo i w przyzwoitej, jak na Rosję, cenie.
Sama M18 jest nudna, jak flaki z olejem. Asfalt w większości nowy, kilka odcinków w remoncie, ale idzie to sprawnie, mimo deszczowej pogody. Dojeżdżając do Kirowska widzimy ośnieżone szczyty gór, nie wróży to dobrze planom wjechania w nie. Spotkana ekipa, jadąca terenowymi samochodami, poleca nam restaurację i hotel Fusion. Samo miejsce, zbudowane ze szkła i stali, zdecydowanie wyróżnia się na tle szarych bloków. Okazuje się, że hotel jest, ale nie tutaj, tylko w innej części miasteczka. Na pytanie, jak tam dojechać, kobieta w czarnym błyszczącym SUV'ie mówi: jedźcie za mną. „Gastinica” jest całkiem przyzwoita, z łazienką na dwa pokoje i dostępem do kuchni. Coś pomiędzy hotelem, a hostelem. Jest też balkon z monitoringiem, na który można wjechać motocyklem. Dodatkowo dadzą nam wymagany w Rosji meldunek. Dowiadujemy się, że planowana na dziś trasa zapoznawcza w góry jest dość prosta - kobieta twierdzi, że była tam swoim samochodem i zajęło jej to 40 minut.
Szybka kolacja i jedziemy na pusto zabierając tylko batony i wodę. Z relacji znajomych wiemy, że droga wiedzie wprawdzie momentami rzeką, ale płytką. Później pięknie i szybko. Dojeżdżamy zgodnie z planem do kopalni, przed nią w lewo. Jest i płytka rzeka. Przebijamy się i wyjeżdżamy na brzeg. Trochę błota i śniegu, ale da się w miarę sprawnie jechać, objeżdżając łąką trudniejsze momenty. Po pewnym czasie droga wjeżdża znowu do rzeki. Hmmmm... tego tu miało nie być. Spojrzenie na GPS - wszystko sie zgadza. Próbujemy. Z każdym metrem prąd robi się coraz silniejszy, czasami wręcz cofa motocykl. Jedyna szansa to trzymać się stromego brzegu i odkręcać gaz, co czasem kończy się zakopaniem motocykla. Powoli, bo powoli, ale udaje się pokonać tę przeszkodę. Za to czekają nas nowe atrakcje w postaci łach śniegu, który jest dość miękki, przez co motocykle trzeba przepychać. W pewnym momencie mijają nas Rosjanie na quadach - twierdzą że da się dojechać do schroniska ale „śniegu mnogo”. Po kilku godzinach walki, gdy więcej jest śniegu niż szutrowej drogi, decydujemy się na powrót. W wyższe partie gór nie damy rady się wbić, więc może jutro na świeżo spróbujemy. W drodze powrotnej zmęczenie daje o sobie znać i zaczynamy popełniać błędy. W najbardziej rwącym odcinku rzeki zaliczamy „gleby”, które najgorzej kończą się dla Patryka - skręca nogę. Później kładę motocykl w kałuży na stronę tłumika. Próbując go podnieść wywracam się razem z nim na druga stronę. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że dno kałuży pokryte jest lodem... Próbuję odpalić silnik - nic. Wykręcam świece, kręcę rozrusznikiem i dostaję fontannę wody w twarz. Szybka decyzja - próbujemy holowania motocykla w terenie, do czego przydaje się lina, szekle i taśmy, które wziąłem ze sobą. W ten dość karkołomny sposób wracamy do miasteczka. Na asfalcie próbuję odpalić motocykl na holu. Zapala, ale kopci na biało. W dodatku, gdy po chwili sprawdzam olej, widać w nim wodę. Jest źle, ale nie tragicznie. Przyjechaliśmy 2-3 tygodnie za wcześnie. Przed rokiem, na początku lipca, nie było prawie w ogóle śniegu, a rwący potok był wilgocią miedzy kamieniami. Padamy ze zmęczenia.
Mądry Polak po szkodzie…